Menu

10 przemyśleń po stażu na Harvardzie

Staż na Harvardzie

Staż na Harvardzie jest z jednej strony bardzo osobliwym, a z drugiej – zadziwiająco zwyczajnym doświadczeniem. W te wakacje miałam możliwość realizować tu, w Bostonie, trzymiesięczny projekt i dla tych, którzy nie wiedzą, jest to mój drugi staż na tej uczelni. Poprzedni trwał 6 tygodni i odbywałam go w 2014 roku. Różnic pomiędzy tymi doświadczeniami jest dużo, ale myślę, że istnieje spora część wspólna, szczególnie gdy dokonuję porównania z moimi innymi projektami w Anglii, Norwegii i, oczywiście, w Polsce. Dziś chciałabym podzielić się kilkoma przemyśleniami na ten temat z każdym z Was, kto kiedyś myślał i/lub marzył o studiowaniu/pracowaniu na Harvardzie. Przemyślenia te pojawiły się w mojej głowie jako konsekwencja moich własnych przeżyć, ale też wielu rozmów z osobami, które tu pracują od dłuższego czasu.

1. Wszystko zależy od promotora

Możemy być na słabej uczelni i mieć fantastycznego promotora, który swoją postawą będzie nas inspirował i wspierał w karierze naukowej. Możemy być na najlepszej uczelni na świecie (albo na trzeciej najlepszej, jak Harvard) i trafić na szefa, który będzie się na nas wyżywał. Ja akurat uważam się za szczęściarę, bo tutaj trafiłam do laboratorium profesora, który nie dość, że jest świetnym naukowcem, to jeszcze przemiłym człowiekiem. Nigdy wcześniej nie doświadczyłam aż tak sympatycznej relacji z „przełożonym” i, jak mam być szczera, to nie sądziłam, że jest to możliwe. Nie mogę jednak pominąć rozmaitych zasłyszanych historii o utalentowanych naukowcach w innych labach, którzy najzwyczajniej byli podli.

Wydaje mi się, że jest sporo młodych ludzi, którym wydaje się, że dla dobrego CV warto się przemęczyć. Jednak przyznam, że te trzy miesiące bycia naprawdę docenianą nie tyle wpłynęły dobrze na moją samoocenę co na… produktywność. Aż chciało mi się pracować i miałam dużo mniejsze problemy z prokrastynacją. Zatem warto wziąć to pod uwagę przy wyborze laboratorium, w którym będziemy pracować.

2. Studenci i młodzi naukowcy mogą być dobrze traktowani

Ten punkt wiąże się z poprzednim. Mam wrażenie, że w Polsce (ale też innych krajach) studentów, doktorantów i młodych naukowców często traktuje się po prostu jak tanią siłę roboczą. „Jak już są, to niech się do czegoś przydadzą”, no powiedzcie, nie brzmi to znajomo? Tutaj z kolei mam wrażenie, że jest odwrotnie. Student jest poniekąd najważniejszy. Celem wykładowcy/tutora nie jest odbębnienie zajęć z przymusu, tylko przekazanie wartościowych informacji chłonnym wiedzy studentom.

Istnieje jednak zasadnicza różnica pomiędzy studentami na Harvardzie a na polskiej uczelni. W Polsce student nie płaci nic, a na Harvardzie owszem. I to nie byle ile… Jest to około 40-50 tysięcy za rok. I to dolarów! Szok, no nie? I z tej różnicy wynikają dwie konsekwencje.

Po pierwsze, student płaci, więc może wymagać. Po drugie, student płaci, więc mu zależy. Jako że może wymagać, to i wykładowcy starają się dużo bardziej. A jako, że mu zależy, to i wykładowcy mają połowę mniej roboty, bo nie muszą zachęcać czy przekonywać studentów do sumiennej nauki. A jak studentom się chce, są pilni i dużo pracują, to wiadomo, że będą traktowani lepiej.

3. Perspektywa ma znaczenie

Wielokrotnie spotkałam się ze zdaniem, że w najlepszych journalach publikują tylko ludzie z topowych uczelni. „Nasze badania są super, ale nigdy nie opublikujemy w Cell albo Nature, bo nie mamy afiliacji z Harvardu lub innego UCLA” – myśli sobie wielu polskich naukowców. I teraz, dla kontrastu, powiem, jakie myśli chodzą po głowie ludziom na Harvardzie. Otóż dowiedziałam się od pewnego naukowca tutaj, że czuje, że przez to, że badania robi na tak dobrej uczelni, to recenzenci czepiają się dużo bardziej i są dużo mniej przychylni. Perspektywa ma znaczenie.

I rozwieję pewien mit – nie trzeba mieć fantastycznych, „high-impact” publikacji, żeby realizować się tu naukowo. Jest sporo profesorów z kilkudziesięcioletnim stażem, pracujących na Harvardzie, którzy nie mają żadnego artykułu w Nature. Nie jest to traktowane jako aż taki wyznacznik sukcesu tutaj.

4. Bycie w „topie” jest relatywne

Znowóż kwestia perspektywy. Nam się wydaje, że jak ktoś jest naukowcem na Harvardzie czy Uniwersytecie Stanforda, to jest już w ścisłym topie. Nic tylko kąpać się w szampanie.

Z kolei tutaj jest to… norma. Każdy naukowiec pracujący na tej uczelni otoczony jest dziesiątkami innych. Nie czuje się zatem wcale wyjątkowo zdolny. Pęd za sukcesem nie jest zakończony. Ba. Wręcz odwrotnie. Przebywanie w tym środowisku często dolewa oliwy do ognia, a porównywaniu się nie ma końca.

To tak jak z zarabianiem pieniędzy. Niewiele osób odczuwa, że zarabia wystarczająco. Im więcej zarabiamy, tym na więcej bogactwa mamy apetyt. Z sukcesem w nauce podobnie. Zawsze znajdzie się ktoś bogatszy i zawsze znajdzie się ktoś z większym dorobkiem, opublikowanym w lepszych czasopismach.

5. Koledzy wszędzie bywają różni

Tu niby oczywista oczywistość, ale nie do końca. Istnieje przekonanie, że na świetnych uczelniach jest mnóstwo snobów, którzy nie robią nic innego oprócz planowania, jak prześcignąć Cię w wyścigu szczurów. I przyznam, że słyszałam opowieści z pierwszej ręki, które na to wskazywały. Jednak ja miałam całkiem spore szczęście, bo koleżanki i koledzy trafili mi się bardzo sympatyczni. Rzekłabym, bardzo zwyczajni. Z takimi samymi przyziemnymi problemami życiowymi, egzystencjalnymi czy dotyczącymi samooceny jak ci koledzy z Łodzi.

6. Stres, presja i depresja nie wybierają

Wiadomo, że im lepsza uczelnia, tym (przeciętnie) większy stres i większa presja. Z kolei stres i presja są istotnymi czynnikami sprzyjającymi depresji. Biorąc pod uwagę doświadczenia moje, moich przyjaciół czy znajomych zarówno w Polsce, jak i Anglii, Norwegii czy Stanach, bardzo smutno mi stwierdzić, że studenci, a juz w szczególności doktoranci – bardzo często mierzą się ze stanami depresyjnymi oraz pełnowymiarową depresją. Naprawdę jest to niewiarygodnie niepokojące, że właściwie znam chyba tylko jedną osobę, która nie boryka się z takimi problemami.

7. Równouprawnienie i tolerancja mogą zaklejać usta

Jako że Stany w swojej kulturze mają dużo bardziej wybrzmiewającą tolerancję i równouprawnienie, to zauważyłam pewną ciekawostkę. Wielokrotnie spotkałam się z tym, że ktoś miał duży problem, żeby przekazać mi jakąś prostą informację, żeby przypadkiem, nieumyślnie mnie nie zdyskryminować. Jestem osobą z natury nader uprzejmą i ostatnią rzeczą, której bym chciała, to kogoś urazić. I dlatego wydaje mi się, że patrzę na ten fenomen całkiem obiektywnie. Moim zdaniem szukanie przez 5 minut zastępnika jakiegoś słowa lub frazy, żeby nie wyjść na nietolerancyjnego jest kontrproduktywne. Wiadomo, że warto uważać, żeby nikomu nie sprawić przykrości, ale najważniejszą funkcją języka jest komunikowanie się. A komunikacja w tym przypadku zostaje mocno zaburzona i wydłużona, co często bywa irytujące.

8. Papierologia jest potęgą

Nigdy bym nie przypuszczała, że techniczno-formalno-papierowe załatwianie może być dłuższe i bardziej uciążliwe niż w Polsce. Otóż myliłam się baaardzo. Postaram się już więcej nie narzekać 😉

9. Boston jest absolutnie studenckim miastem

Fakt, są tu jedne z najlepszych uczelni na świecie – MIT, Berklee College of Music czy Harvard właśnie, ale uniwersytetów jest tu w sumie ponad 40! Wraz z początkiem września fakt, że Boston jest nazywany miastem studenckim nabrał dla mnie jednak nowego wymiaru.

Po pierwsze, sama końcówka sierpnia to był moment, kiedy wszyscy studenci na gwałt wprowadzali się do akademików. Konsekwencjami były ogromne korki uliczne, zablokowane ulice dojazdowe i ogólnie panujący tłum. Wszędzie. Po drugie, już w lipcu wydawało mi się, że jest tu dużo ludzi, ale pierwszy tydzień września dał mi odpowiednią perspektywę. Po trzecie (i dla mnie najważniejsze, a dla Was bardziej jako ciekawostka), komunikacja rowerami miejskimi w mieście studenckim zaczyna przybierać formę polowania.

Wyobraźcie sobie, że każda część miasta jest usiana mieszkaniami wynajmowanymi przez studentów. Z automatu, szansa na rower staje się mniejsza. I przez to większość września chodziłam pieszo 45 minut do laboratorium, bo żadne z pięciu niedalekich stacji nie miało ani jednego dostępnego roweru. Nie wspomnę o zrezygnowaniu, kiedy ktoś sprzątnął akurat ostatnią nadzieję sprzed nosa. Z plusów, nigdy w życiu nie przesłuchałam aż tylu podcastów!

10. Z góry się zakłada, że będziesz chciał/a zostać

Na koniec ciekawostka kulturoznawcza. Ludzie z administracji zakładają, że jak przyjeżdżamy na Harvard z Europy, to pewnie czujemy się, jakbyśmy złapali Pana Boga za nogi. Mimo że dotarłam tu dzięki wizie o określonym czasie trwania, to i tak w formalnościach poinformowano mnie, gdzie mam się zgłosić, żeby ją przedłużyć, jak już będę wiedziała, że zostaję. A ja nie zostaję i z przyjemnością wrócę do domu (:

To na tyle w dzisiejszym wpisie. Mam nadzieję, że moje przemyślenia skłonią Was do spojrzenia na świetne uczelnie z trochę innej, pełniejszej perspektywy. Dajcie znać, co Wy myślicie na ten temat i, jeśli macie doświadczenia z różnych uczelni, to bardzo chętnie przeczytam, jakie różnice Wy dostrzegacie 🙂

No Comments

    Leave a Reply